
Słuchaj, kiedy śpiewa… męski głos, bo Les Misérables właśnie nimi stoi
- 19.06.2025
- CZAS CZYTANIA: 7 min

8 lata temu rozpoczęłam pewną prywatną tradycję – dzień moich urodzin chcę spędzać w teatrze. I od 8 lat tak właśnie się dzieje. Jedno z tych świętowań odbyło się w Teatrze Muzycznym w Łodzi, ponieważ upolowałam bilety na Les Misérables. To klasyka gatunku, ale dotąd nie było mi dane jej zobaczyć – ani w Łodzi, ani wcześniej w Warszawie. Z jednej strony cieszę się, że dotarłam, z drugiej – cóż, wyszłam z poczuciem niedosytu. Coś w sobie ten spektakl ma, ale czy wystarczająco?
Usiadłam do pisania recenzji prawie 3 tygodnie po obejrzeniu tytułu i z trudem przypominam sobie jego postać. Niestety. Już samo to dość dużo – w mojej opinii – o nim mówi. Nie chcę jednak koncentrować się na tym, co złe, bo zdaję sobie sprawę, ile pracy, wysiłku i wyrzeczeń kosztuje wszystkich twórców przygotowanie takiego widowiska. Właśnie dlatego postaram się opowiedzieć głównie o tym, co pozytywnego pozostawił w mojej głowie ten spektakl.
Ostrzegam, może być chaotycznie, może być urywanie i bez puenty, bo… takie właśnie są moje wrażenia po obejrzeniu Les Misérables.
Klasyka musicalu oparta na klasyce literatury
Pewnie wiesz, że musical Les Misérables (światowa premiera w 1980 roku) powstał na kanwie powieści Victora Hugo. Wspomnę, że nie jest to jedyny musical oparty o twórczość tego pisarza. Na deski teatru przeniesiono także Katedrę Marii Panny w Paryżu, czyli – jeden z moich ukochanych tytułów – Notre Dame de Paris (paryska premiera miała miejsce w 1998 roku).
Cóż takiego mają w sobie te historie?
Odpowiedź jest prosta: niosą w sobie ogromny ładunek emocjonalny. Choć powieść Nędznicy pojawiła się na rynku w 1862 roku, to opisana tam historia wciąż jest bardzo aktualna. Ludzie, ich motywacje i pobudki nie zmieniły się aż tak bardzo. Może jedynie zyskaliśmy więcej możliwości i świat stoi przed nami otworem (co brzmi jak nieśmieszny żart, ponieważ piszę te słowa zamknięta w domu podczas kwarantanny narodowej wywołanej epidemią koronawirusa). Powieść, więc musical także, jest historią nienawiści, namiętności (rozumianej bardzo szeroko), miłości, rewolucji i człowieka osadzonego w tym wszystkim. To ponadczasowa opowieść, w której znajdziesz zniszczone marzenia, dotkniesz przeszłości ścigającej bohaterów przez całe życie, przejdziesz razem z nimi drogę do odkupienia. Dowiesz się, czym może być poświęcenie, jak wygląda bezduszność władzy i będziesz chciał stanąć do walki z niesprawiedliwością społeczną.
Tego wszystkiego doświadczają bohaterowie na scenie i to wszystko może udzielić się także Tobie, gdy będziesz oglądał to z pozoru bezpiecznej odległości z widowni.

Męski spektakl
Chwilę po opadnięciu kurtyny pomyślałam, że był to spektakl bardzo (jak na moje potrzeby za bardzo) patetyczny. A jednocześnie, że został stworzony głównie z myślą o mężczyznach, ponieważ jest to naprawdę solidny popis męskich głosów. Piotr Płuska, Marcin Wortman czy Kamil Dominiak – znam ich wszystkich, słyszałam ich wszystkich i za każdym razem doceniam. Zwłaszcza że po prostu mam słabość do męskiego wokalu. Paniom – niestety – zachwycić mnie dużo trudniej (tym bardziej kłaniam się tu nisko przed Agnieszką Przekupień, która podczas swojej krótkiej obecności na scenie zdążyła skraść mi kawałek duszy. Świetnie oddała matczyne poświęcenie, a jej głos w utworze Wyśniłam sen śni mi się teraz po nocach!).
Wróćmy jednak do tej męskości.
Spektakl Les Misérables to spełnienie marzeń chłopców o zabawie w wojnę. Karabiny, strzelanie, krzyki, walka, siła i ociekanie testosteronem. Przynajmniej w założeniu, bo nasi bohaterowie – choć niewątpliwie targani namiętnością do kraju i rewolucji – nie zawsze podchodzą do tematu walki z optymizmem.
W mojej opinii scenografia, choć ładna, niestety nie pomagała w osiągnięciu tego klimatu. Barykada dość nieporadnie oddawała klimat oblężenia. A i sami aktorzy wydawali się pogubieni tym, że gdzieś do kogoś mają strzelać. Tylko nie do końca wiadomo gdzie i do kogo, bo tego wroga nie widzimy, a i oni jakby błądzili w sferze wyobrażeń.
Wyglądało to tak samo nieporadnie, jak moje próby ubrania tego w słowa.

Wokal wokalowi nierówny
Problem mam taki, że nagłośnienie w łódzkim teatrze okazało się dość… nędzne. Z tego powodu bardzo trudno było zrozumieć słowa śpiewane przez zespół. Na szczęście przy zbiorówkach główne wokale wybijały się z tłumu na tyle wyraźnie, bym bez większego problemu mogła podziwiać wybitne głosy. Tło – choć niezrozumiałe – dodawało wykonaniom głębi, dzięki czemu całość mocniej rezonowała w widzu.
W mojej obsadzie miałam przyjemność ponownie zasłuchać się w wokalu Piotra Płuski. Skradł mi ten człowiek serce w gdyńskim Notre Dame de Paris, a w Łodzi, gdzie po raz kolejny wcielił się w czarny charakter, utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że warto obserwować Go na scenie. Oddał charakter Javerta z godną podziwu żarliwością. I choć były momenty, w których miałam wrażenie, że na sekundy wychodził z roli, to jego finalne rozterki nad moralnością powinny dać do myślenia nam wszystkim.
Marcin Wortman w roli Mariusa zaskoczył mnie… łagodnością i delikatnością. Po raz pierwszy zobaczyłam go w roli Paszy w Doktorze Żywago, po raz drugi w Next to Normal i próżno szukać wspomnianych cech w granych tam postaciach (choć może jednak znalazłoby się tego trochę w Paszy sprzed transformacji). Ciekawie przedstawił też przemianę swojego bohatera. Na przestrzeni całego spektaklu obserwujesz jego dorastanie i zmiana – w mojej opinii oczywiście – jest dostrzegalna.
Główną rolę Jean Valjeana tego dnia zagrał Marcin Jajkiewicz, który wcześniej zrobił na mnie wrażenie swoją kreacją Johna w Miss Sajgon. Jajkiewicz zadanie ma bardzo trudne, bo towarzyszysz mu w Les Misérables na przestrzeni wielu lat – od młodzieńca do starca. We wcieleniu się w poszczególne etapy swojego życia pomaga oczywiście charakteryzacja, ale i ruchami, i zachowaniem, coraz spokojniejszym oraz dostojniejszym, pokazuje, jak zmężniał, czego doświadczył. Niestety – wokalnie czegoś mi zabrakło. Chłopak ma głos jak dzwon, ale podchwytliwa linia melodyczna tego musicalu jakby trzymała w szponach jego krtań. A przez to Jajkiewicz wyraźnie męczył się z niektórymi, głównie wysokimi, partiami.
Wspomnę również o Kamilu Dominiaku wcielającym się w postać Enjorlasa. Jeśli podzielimy bohaterów na służbistów i romantyków, to z pewnością znajdzie się on (razem z Javertem) w pierwszej grupie. Enjorlas jest pochłonięty namiętnością do rewolucji, pragnie wziąć udział w walce, dąży do konfrontacji, spaja całą grupę rewolucjonistów, a Kamil Dominiak wchodzi w tę rolę dość wiarygodnie. Ślepo wierzy w sens toczonej walki, więc gdy dowodzi swojej grupie w utworze Słuchaj, kiedy śpiewa lud robi to tak, że masz ochotę wstać i ruszyć z nim na barykadę.
A na koniec wisienka na torcie, czyli Paweł Szymański w roli Gavroche’a. Mój absolutny faworyt. Jako waleczne dziecko ulicy pobił na głowę wszystkich starszych kolegów – tych na pierwszym planie i tych w zespole (który, podobnie jak Miss Sajgon, jest liczny, co znowu – ma swoje plusy dodatnie i ujemne). Kradnie uwagę widza przy każdym wejściu, a jego ostatnia scena na barykadzie w moim odczuciu jest najbardziej wzruszającym momentem całego spektaklu. Bez tego chłopaka tytuł straciłby dla mnie praktycznie całą magię.

Muzyczna pułapka i sposób na przełamanie patosu
Claude-Michel Schönberg stworzył do Les Misérables bardzo chwytliwą muzykę. O ile dla widowni melodie są po prostu porywające, o tyle dla artystów na scenie są niemal karkołomne do wykonania. Zmienny rytm jest zdradliwy, łatwo z niego wypaść, łatwo nieczysto wejść w konkretną frazę. Dlatego tym większe należą im się brawa za samo podjęcie rękawicy i zmierzenie się z takim repertuarem.
Jednocześnie Les Misérables to prawdziwa skarbnica hitów. Wyśniłam sen, Sama tak czy Daj mu żyć, czyli solówki kolejno Fantine, Eponine i Jean Valjeana istnieją w świadomości musicalowych widzów od lat i na długo tam pozostaną. Sama nucę pierwszy utwór od kilku tygodni, choć – jak mówiłam – reszta spektaklu jest zamglona i niesprecyzowana.
Wymienione utwory – choć piękne – wpisują się we wzniosły charakter spektaklu, który dla mnie w takiej dawce jest mocno przytłaczający. Właśnie dlatego na uwagę w konstrukcji całego spektaklu zasługuje także małżeństwo Thénardierów (w tych rolach: Beata Olga Kowalska i Piotr Kowalczyk), które stanowi ciekawy wątek komediowy tego tytułu. Sceny z nimi w roli głównej bawią i przełamują patos historii. Dzięki temu całość wydaje się bogatsza, pełniejsza – mająca drugie dno. Tak jak rewolucyjna (i nie tylko) rzeczywistość.
Spektakl wart (nie mojej) uwagi
Les Misérables to 3-godzinna wędrówka po ludzkich emocjach. Temu zaprzeczyć nie można, ale miejscami naprawdę brakowało mi uczucia i pasji. Tak wiele razy słyszałam, że spektakl chwyta za gardło ze wzruszenia, a nie doświadczyłam tego. Owszem, zrozumiałam emocje Fantine, dostrzegłam odsuniętą na margines, wykorzystaną i nieszczęśliwie zakochaną Eponine, szłam tą samą drogą odkupienia co Jean Valjean, poznałam pragnienia Javerta i niemal dałam się porwać namiętnościom młodzieńców szykujących się do rewolucji, gotowych oddać za nią życie. A jednak czuję, jakbym mimowolnie skręciła po drodze nie w tę paryską uliczkę, w którą powinnam, że coś mi umknęło.
Cieszę się, że obejrzałam ten spektakl, bo chcę znać klasykę. Dzięki temu zyskuję kolejny punkt odniesienia i poszerzam horyzonty, ale… nie zostanie on ze mną na długo. Zapamiętam pojedyncze wykonania i emocje, całość prawdopodobnie… zniknie za mgłą.
Zdjęcia ze spektaklu pochodzą ze strony Teatru Muzycznego w Łodzi i są autorstwa Michała Matuszaka.

Przeczytaj także:
Ładowanie...
Masz do mnie romans?
Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.