
Teatr Żydowski bierze na warsztat Króla Urody – recenzja „M.Faktor. Narodziny piękna”
- 08.09.2025
- CZAS CZYTANIA: 6 min

Co łączy chłopaka z Łodzi, carską operę i Ritę Hayworth? Makijaż. Ale nie byle jaki – ten wymyślony przez Maksymiliana Faktorowicza, który w Hollywood wszyscy znali jako Maxa Factora. Chłopak od peruk, co w wieku dziewięciu lat już poprawiał fryzury poważnym ludziom, stał się królem urody całego świata. Facet, który wymyślił słowo „make-up” i potrafił sprawić, że twarze gwiazd świeciły jaśniej niż flesze paparazzich.
Wyobrażasz to sobie? Plebejski akcent z Łodzi spotyka język salonów carskich, a potem ląduje na czerwonym dywanie… Kto by w to uwierzył? Ma to być historia o tym, jak talent, upór i odrobina bezczelności mogą przemalować całe życie – i twarz. A Teatr Żydowski pokazuje ją tak, jakbyśmy oglądali making-of hollywoodzkiego hitu.
Historia w pigułce – od Łodzi do Hollywood
Zacznę od kilku bardzo podstawowych faktów z życia bohatera. W przeciwnym razie… można się pogubić.
Urodził się w Zduńskiej Woli, ale zanim zdążył powiedzieć „ładna pogoda”, już mieszkał w Łodzi. Rodzina – wielodzietna, biedna, ale z temperamentem – nie miała łatwo. Mały Maksymilian w wieku dziewięciu lat zamiast bawić się w kapsle, strzygł peruki i robił charakteryzacje. Dzieciaki z podwórka pytały, czy w teatrze płacą w cukierkach, ale on już wtedy wiedział, że włosy i twarze mogą być biletem do innego świata.
Kilka lat później – hop! – i jesteśmy w carskiej operze w Rosji. Maks poprawia fryzurę divy przed wejściem na scenę, a potem podaje puder damie z dworu. Złota klatka? Owszem, ale dobrze wyściełana. Gdy imperium runęło, on nie czekał na bis – spakował pędzle i uciekł do Ameryki.
I tu zaczyna się hollywoodzki rozdział. Factor – bo już nie Faktorowicz – mówi płynnie po angielsku. A właściwie po „amerykańsku”, czyli w dolarach. Maluje Ritę Hayworth, charakteryzuje Chaplina, doradza Marlenie Dietrich (co nie zawsze kończy się zdrowo dla jej uzębienia).
Max Factor uczynił z siebie globalną markę.


Plan filmowy w teatrze
Scena Teatru Żydowskiego, a konkretnie Klubu Garnizonowego, zamienia się w plan filmowy – nie taki z hollywoodzkich plakatów, tylko surowy, z pleksi, kablami i kamerami podglądającymi każdy ruch aktorów. Publiczność dostaje dwa filmy naraz – jeden na żywo, na scenie, i drugi transmitowany na ekranach, zbliżenia, backstage, drobne gesty, których normalnie byśmy nie zobaczyli.
To pomysł z pazurem. Bo tu nie tylko opowiada się biografię Maxa Factora – tu się pokazuje, jak się ją konstruuje. Kto decyduje, które ujęcie zostaje? Kto wycina fragment, który nie pasuje do narracji? Nagle widzimy, że każda opowieść jest trochę montażem, trochę charakteryzacją – nawet jeśli to historia o człowieku od charakteryzacji.
Pięknie zagrało to zwłaszcza w jednej ze scen z Maxem Factorem (Daniel „Czacza” Antoniewicz) z jego żoną (Adrianna Dorociak).

Muzyka, która nie kokietuje
Stanisław Pawlak nie idzie na łatwiznę. Jego partytura to patchwork – eklektyczny, czasem zgrzytliwy, czasem liryczny, ale przemyślany. Żadnego „łapania ucha” jak w broadwayowskich hitach, gdzie już po trzecim takcie wiesz, kiedy będzie refren i jakim chórkiem go podbiją. Tu muzyka wymaga skupienia.
Największy atut? Gra na żywo. Orkiestra jest obecna i czuć jej puls w każdej scenie. Nawet gdy aktorzy schodzą ze sceny, dźwięk zostaje w powietrzu – jak zapach pudru w garderobie.
To muzyka, która nie podlizuje się widzowi. Zamiast tego daje wrażenie, że jesteśmy w świecie Maxa Factora – pełnym kontrastów, połyskujących powierzchni i nutek.
I choć w trakcie spektaklu muzyka ta robi robotę, towarzyszy i historii, i aktorom, to… niestety nie zostaje w głowie na dłużej. Wystarczyło wyjść z sali, by po prostu o niej zapomnieć.


Ci, którzy mieli zrobić show
To nie jest musical, w którym bohater stoi w świetle reflektorów, a reszta tańczy w cieniu. Tu zespół gra jak drużyna sportowa – każdy ma swoje pięć minut, a niektórzy biorą piłkę i strzelają bramkę z połowy boiska.
- Daniel Antoniewicz – w roli Maxa Factora (na zmianę z Karolem Osentowskim) wnosi elegancję, lekki dystans i poczucie humoru. Umie być zarówno chłopakiem z Łodzi, jak i wizażystą królowych ekranu. Pierwszy raz widziałam go na scenie w pełnowymiarowej roli. Efekt? Chciałabym sprawdzić więcej.
- Mateusz Trzmiel – żywioł sceniczny. Energia, która wchodzi drzwiami, oknem i przez okna na zapleczu. Potrafi błyskawicznie zmieniać ton – w jednej scenie bawi publiczność, w drugiej chwyta za gardło powagą. Do tego timing komediowy, o który mogliby się bić stand-uperzy.
- Adrianna Dorociak – wnosi do spektaklu delikatny, ale wyczuwalny wątek kobiecej autonomii. Gra bez krzyku, a jednak trudno oderwać od niej wzrok. Jej postać to taki dyskretny kontrapunkt dla świata Maxa – trochę z innej bajki, ale potrzebny, żeby ta historia miała więcej niż jeden kolor szminki.
Reszta zespołu też nie próżnuje. Co prawda widać, że aktorzy Teatru Żydowskiego nie czują się w musicalowej formie zbyt swobodnie (bo i co się dziwić), to czuć, że dają z siebie tyle, ile potrafią. Eksperymentują na scenie w poszukiwaniu swojego głosu w tej teatralnej formie.

Tematy, które grają… i te, które fałszują
Są w tym spektaklu momenty, które wbijają w fotel i zostają w głowie na długo po wyjściu z teatru.
- „Kalibrator urody” – metalowa konstrukcja zakładana na twarz aktorek, inspirowana wynalazkiem samego Factora. Na scenie wygląda jak narzędzie tortur z filmu science fiction. W jednej sekundzie pokazuje, jak cienka jest granica między „upiększaniem” a zniewoleniem.
- Piosenka o zmieniających się kanonach piękna – ironiczna, lekko kabaretowa, a jednocześnie bolesna. Bo kiedy słyszysz, że krągłe biodra, które dziś są na topie, jutro mogą być do poprawki, trudno się nie skrzywić.
Ale są też pęknięcia. Wątki feministyczne, choć obecne, potraktowane są jak zdecydowanie zbyt delikatny eyeliner – dają obrys, ale nie wypełniają obrazu. Refleksja o pięknie i jego pułapkach pojawia się punktowo, w kilku scenach, zamiast spajać całą opowieść. I najważniejsze – pytanie „Dlaczego właśnie on?”, rzucone przez Daniela Antoniewicza w pierwszych minutach, nigdy nie dostaje porządnej odpowiedzi. A szkoda, bo mogłoby być kluczem do całej historii.
Efekt? Spektakl raz uderza w mocny, aktualny temat, a raz tylko muska go pędzelkiem. I trochę tak jak w makijażu – jeśli nie dociągniesz do końca, widać różnicę między jednym okiem a drugim.

Czego brakuje do perfekcji?
Spektakl jest jak makijaż wykonany wprawną ręką – technicznie świetny, pełen dobrych pomysłów, ale w kilku miejscach pędzel przesunął się o pół centymetra za daleko.
Po pierwsze kilka scen prosi się o skrócenie. Przykład? Ta z Rudolfem Valentino. Fajny pomysł, ale trwa tak długo, że z gwiazdy kina niemego robi się niemal bohater tasiemca. Widz czuje, że już dostał pointę, a mimo to dostaje jeszcze trzy dogrywki.
Po drugie temat piękna i jego toksycznych kanonów – niby obecny, ale wciąż potraktowany zbyt delikatnie, jakby twórcy bali się popsuć zabawę poważnym tonem. Tymczasem to właśnie pogłębienie tego wątku mogłoby dać spektaklowi dodatkowy ciężar i sprawić, że widz wyjdzie nie tylko rozbawiony, ale i poruszony.
I wreszcie – brakuje wyraźnego punktu widzenia, który spiąłby całość. Max Factor jako genialny wynalazca, emigrant spełniający amerykański sen, czy raczej współtwórca kultury, która od stu lat podpowiada kobietom, co w nich „wymaga poprawy”? Bez jasnej odpowiedzi spektakl momentami wygląda jak pięknie zmontowany trailer, który jednak nie zdradza, o czym dokładnie jest film.
A perfekcyjny makijaż to nie tylko dobór kolorów i cieni, ale też pewność ręki. Tej pewności – artystycznej i tematycznej – w „M.Faktorze” trochę brakuje.

Zdjęcia ze spektaklu pochodzą ze strony Teatru Żydowskiego i są autorstwa Marka Zimakiewicza.

Przeczytaj także:
Ładowanie...
Masz do mnie romans?
Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.


