
Ludzkie oblicze boskości – recenzja musicalu „Jesus Christ Superstar” w Toruniu
- 02.12.2025
- CZAS CZYTANIA: 9 min

Wchodzi się do klubu, zakłada słuchawki jak na silent disco przystało, a wychodzi… z poczuciem, że właśnie przeżyło się jedno z najbardziej nieoczywistych misteriów współczesnego teatru. Toruńska wersja Jesus Christ Superstar w klubie Od Nowa udowadnia, że nawet najbardziej zużyty tytuł potrafi zaskoczyć, jeśli dać mu świeżą formę, bezczelnie bliską widzowi i pozbawioną emocjonalnych bezpieczników. Nawet sceptyczka – taka jak ja – może tu znaleźć coś, co poruszy bardziej niż klasyczna premiera na dużej scenie.
Słowo kontekstu, czyli… nie jest to mój ulubieniec
Powiem to wprost – Jesus Christ Superstar nigdy mnie nie kręcił. Ani w klasycznej inscenizacji, ani w żadnej z wcześniejszych prób uwspółcześniania. Zawsze miałam poczucie, że historia jest w musicalowej wersji spłaszczona. Najbardziej jednak, teraz wiem to już na pewno, przeszkadzało mi czarno-białe przedstawienie dobra i zła oraz zbytnia religijność i namaszczenie całości. Zdarzało mi się siedzieć na widowni (w pierwszym rzędzie!) i myśleć o tym, co mam w lodówce. Serio.
A tu nagle – bach! Toruń. Klub Od Nowa. Reżyserka Agnieszka Płoszajska. I z tytułu, który omijałam szerokim łukiem, zrobił się wieczór, po którym jeszcze długo pulsowały mi w uszach charakterystyczne dźwięki, a w głowie kłębiły się pytania. Wreszcie zapomniałam, że oglądam musical, którego zwykle nie trawię – bo na pierwszy plan wyszło doświadczenie: żywe, intensywne, wciągające.
Tak, wciąż mogłabym narzekać, że fabularnie to wszystko ma swoje mielizny. Ale tutaj zostało to sprytnie przykryte innymi elementami: imersją, energią zespołu, aktualnością symboli. I właśnie dlatego – choć nie znoszę tego tytułu – z toruńskiej wersji wyszłam z poczuciem, że coś mi się w środku przesunęło.
Silent disco w klubie Od Nowa – teatr wciąga na całego
Wyobraź sobie, że idziesz na musical, a zamiast eleganckiej sali teatralnej trafiasz do klubu, gdzie… zakładasz słuchawki. Brzmi dziwnie? Sama miałam minę jak ktoś, kto przez pomyłkę trafił na after party zamiast na premierę. Mimo że wiedziałam na co się piszę, bo jechałam do Torunia kilka miesięcy po premierze.
Nie ma tu podziału na scenę i widownię. Scena jesteśmy my – publiczność. Aktorzy mijają nas o krok, czasem szturchają ramieniem, czasem patrzą prosto w oczy. Nagle nie jesteś już biernym obserwatorem, tylko kimś, kto stoi w samym środku dramatu. Nie chcesz? Trudno. Oni i tak cię wciągną.
Słuchawki sprawiają, że dźwięk jest intymny, prawie jakby bohaterowie śpiewali prosto do ucha. Apostołowie wrzeszczą za plecami, Judasz wypluwa emocje, Jezus rozdziera serce – a ty nie masz gdzie uciec. Jasne, uszy trochę się grzeją i czasem korci, żeby je zdjąć. Ale to szczegół wobec faktu, że czujesz się jak w teatralnym transie. A przynajmniej ja na pewno tak się czułam.
I jeszcze jedno – swoboda ruchu. Normalnie w teatrze masz przypisane jedno miejsce i koniec. Tutaj możesz podejść bliżej, zmienić perspektywę, stanąć w innym miejscu sali (choć czasem żal, bo nigdy nie wiadomo, czy uda się wrócić). Za każdym razem zobaczysz coś nowego: detal w kostiumie, ukryty gest, interakcję między aktorami. To nie jest teatr do „zaliczenia”. To jest teatr, w którym chcesz zostać dłużej – choćby po to, by przeżyć go jeszcze raz z innej strony. I od miejsca, w którym staniesz zależy to, na co zwrócisz uwagę.
Za pierwszym razem, w Toruniu, miałam idealną perspektywę na wiele scen z Jezusem, za to umykała mi Maria Magdalena. Zmieniło się to w Poznaniu (spektakl został gościnnie wystawiony w ramach festiwalu Czas na Teatr) dzięki temu, że ustawiłam się w zupełnie innym miejscu.

Neon, podest, schody – i to wystarczy!
Zapomnij o wielkich dekoracjach i efektach rodem z Broadwayu. Tutaj scenografia jest jak mocna kawa – prosta, ale daje kopa. I wiele możliwości. Kilka podestów, parę schodów, do tego neony. I tyle. Brzmi ubogo? Ale tak nie jest.
Bo całą resztę robią aktorzy i choreografia Michała Cyrana. Oni naprawdę zagarniają przestrzeń na własność. Wbiegają po schodach, przeskakują przez podesty, zjeżdżają z rury, wykorzystują każdy zakamarek sali. I nagle widzisz, że scenografia (autorstwa Wojciecha Stefaniaka) wcale nie musi być bogata (ale dobrze jeśli jest) – wystarczy, że żyje razem z aktorami.
Minimalizm daje coś jeszcze: skupienie. Nie rozprasza cię pałac Heroda z marmuru czy makieta Jerozolimy. Tu masz czystą energię, emocje i ruch. I ten klubowy klimat. To taki teatr, w którym nie patrzysz na dekoracje, tylko na to, co dzieje się między ludźmi.
I powiem szczerze – wolę taki surowy, mocny minimalizm”. Tu mniej naprawdę znaczy więcej.
Energia na rurze i zbiorówki na full
Jeśli myślisz, że musical to tylko śpiewanie w rytm i lekki podryg na scenie, to w toruńskim Jesus Christ Superstar przeżyjesz szok. Choreografia Michała Cyrana to czysta bomba energetyczna – tak intensywna, że momentami miałam wrażenie, że sama potrzebuję rozgrzewki, żeby nadążyć wzrokiem.
Aktorzy są w ciągłym ruchu. Jeden wije się na schodach, drugi wskakuje na podest, trzeci w tym czasie wiruje dwa metry dalej – a wszystko dzieje się obok ciebie, nie za bezpieczną kurtyną.
No i ta rura. Kto by pomyślał, że w rock-operze o ostatnich dniach Jezusa zobaczę akrobacje godne najlepszych performerów klubowych? Zamiast taniego efektu mamy tutaj fizyczny, brutalny wręcz komentarz do świata uzależnień i pragnień. Taniec na rurze nie jest ozdobnikiem – to symbol. I działa.
Największe wrażenie robią jednak sceny zbiorowe. Kiedy cały zespół rusza do akcji, czujesz jakby fala energii przetaczała się przez klub. Wciąga, miażdży, porywa. Publiczność staje się częścią tej masy – nie da się stać z boku i udawać, że nic się nie dzieje. Bo dzieje się. I to na całego.
Krótko mówiąc: tu nikt nie „odstawia kroków”. Tu się żyje tańcem – z potem na czole, z ryzykiem potknięcia, z pełnym oddaniem. I dlatego choreografia nie jest dodatkiem do muzyki. Jest jej równorzędnym partnerem, a momentami wręcz prowadzi narrację.

Klubowa młodzież kontra religijne symbole
Błyszczące kurtki, przetarte dżinsy, gołe torsy, a na skórze – tatuaże. Tak wygląda jezusowa ekipa klubowa. Ale to nie są zwykłe wzory rodem z katalogu wytatuowanego barmana. To jeden ze sposobów pokazania, że to świat młodych ludzi, którzy szukają sensu, ale gubią się w nałogach, imprezie i szybkich przyjemnościach.
Kostiumy Wandy Kowalskiej wbrew pozorom są dość proste, choć jednocześnie bardzo kontrowersyjne, klubowe, ostre. Fantastyczna jest zastosowana zabawa kolorem. W bieli widzimy reprezentantów zła, np. Kapłanów, w czerni – wyznawców Jezusa. A sam Jezus, nasza gwiazda rocka? Jest ubrany w najprostsze jeansy i szary sweter.
Czy te kostiumy mogą kogoś oburzyć? Oczywiście. Ale właśnie na tym polega ich siła. Bo teatr ma nas wytrącać z wygody, a nie głaskać. I toruńska ekipa robi to w punkt – pokazuje pokolenie rozedrgane między zabawą a wiarą, między Instagramem a Ewangelią, między tatuażem a blizną.
Teatr doświadczany całym ciałem
To nie jest spektakl, który „się ogląda”. To spektakl, który wchodzi w ciało – w uszy, oczy, skórę. Dźwięk ze słuchawek otacza cię jak kokon, basy rezonują w klatce piersiowej, a ruch aktorów dosłownie omiata cię ramieniem, spojrzeniem, czasem kroplą potu. Masz wrażenie, że sam jesteś częścią choreografii, nawet jeśli stoisz nieruchomo.
Najpiękniejsze w tym teatrze jest to, że nie ma jednego miejsca dla widza. Chcesz być blisko Jezusa – stajesz przy podeście. Wolisz patrzeć z góry – wdrapujesz się na schody. A jeśli zostaniesz w kącie, odkryjesz gesty i spojrzenia, których inni nie widzą. To nie jest teatr do „zaliczenia jednym okiem”. To teatr, który chce się przeżywać wielokrotnie, właśnie po to, by za każdym razem odkryć nowy detal.
Wrażenie jest takie, jakby reżyserka powiedziała: Nie oglądaj, doświadczaj. I faktycznie – odbierasz ten spektakl całym sobą. Raz jesteś na koncercie, raz w klubie, raz w czymś, co przypomina współczesny rytuał. Każdy kolejny krok, każde spojrzenie, każdy neon działa inaczej, jeśli patrzysz z innej perspektywy.
Przyznaję, że bardzo się tego bałam, bo tak dużo bodźców niekoniecznie dobrze działa na układ nerwowy. I faktycznie – po spektaklu mam totalnie wyładowaną baterię. Ale w trakcie wchodzę w to na całego.
To właśnie dlatego immersyjność nie jest tu dodatkiem, ale wartością samą w sobie. Bez niej ten spektakl byłby po prostu kolejną próbą wystawienia Jesus Christ Superstar. Z nią staje się wydarzeniem, które pamięta się długo – nie tylko głową, ale całym ciałem.

Wortmann kradnie show. Judasz – człowiek, nie potwór
Przyznaję od razu – Marcin Wortmann jako Judasz zrobił na mnie największe wrażenie (pisałam o tym np. tutaj). I nie chodzi tylko o wokal, choć jego głos wbija się w uszy jak żyletka. Chodzi o całą postać: nerwową, zagubioną, wściekłą na siebie i świat. Judasz u Wortmanna to nie jest biblijny zdrajca, którego łatwo potępić. To człowiek – uzależniony, desperacko szukający ukojenia, rozdarty między lojalnością a własnym głodem uwagi. I kiedy patrzysz, jak powoli stacza się w dół, nie myślisz „zdrajca”, tylko „człowiek”.
Scena śmierci Judasza? Wstrząsająca. Brutalna, współczesna, bez patosu. Osobiście poczułam, że to on jest największą ofiarą tej historii. Wortmann sprawił, że długo po spektaklu miałam przed oczami jego twarz.
Ale nie tylko Judasz zasługuje na brawa. Oliwia Drożdżyk jako Maria Magdalena dała popis subtelności – jej głos brzmiał jak opowieść o kobiecie, która nosi w sobie całe spektrum bólu i nadziei. Z kolei i Krzysztof Wojciechowski, i Rafał Szatan (bo widziałam obu) w roli Jezusa pokazują dramatyczną siłę – im dalej w spektakl, tym mocniej rośli, jakby ta historia paliła od środka. Obaj bywali momentami bardziej krzykliwi niż liryczni, ale w scenach pełnych napięcia byli nie do zatrzymania. Szatan jednak chyba odrobinę bardziej podobał mi się wokalnie.
Nie mogę też pominąć kapłańskiego trio – szczególnie Jędrzeja Czerwonogrodzkiego. Ten facet głosem potrafił przeszyć powietrze tak, że czułam dreszcze na plecach.
W sumie każdy dawał z siebie 150%. Ale to Wortmann jako Judasz ustawił poprzeczkę najwyżej. I wiesz co? Nie mam z tym problemu. Bo jego Judasz to jeden z tych występów, które zostają pod skórą na lata. Podobnie z resztą jak jego Pasza z Doktora Żywago.
Kicz czy współczesne misterium?
Nie da się ukryć – Jesus Christ Superstar przez lata budził kontrowersje. Obrazoburcze podejście do religii, dramatyzacja ostatnich dni Jezusa, rockowa oprawa – wszystko to wywoływało skrajne reakcje. W Toruniu ta prowokacja jest bardzo przemyślana. Nie ma tu taniego szoku dla samego szoku. Jest refleksja, jest komentarz do współczesności, jest teatr, który zmusza do myślenia. I jest to wszystko bardziej ludzkie niż boskie.
I choć kostiumy bywają odważne, sceny dynamiczne, a muzyka niepokojąca, spektakl nie obraża religii. Wręcz przeciwnie – działa jak współczesne misterium, które nie boi się pytać: Co byś zrobił na miejscu Judasza? Jak radzisz sobie ze zdradą, pokusą, własnym ego? Toruńska wersja nie epatuje religijnością ani moralizatorstwem (na całe szczęście!). To historia uniwersalna, w której odnajdą się zarówno osoby religijne, jak i ci, dla których wiara jest odległa.
Może sceptycznie, ale patrzę z zachwytem
Szłam na ten spektakl z nastawieniem: „No dobrze, sprawdzę, co tam wymyślili, ale cudów się nie spodziewam”. Nigdy nie lubiłam Jesus Christ Superstar, więc liczyłam raczej na ciekawą wariację niż na przeżycie. A jednak wyszłam z klubu Od Nowa (a potem z Tamy w Poznaniu)… poruszona, zmęczona emocjonalnie, a jednocześnie naładowana energią. Herod śpiewa, żeby Jezus przekonał „nas, sceptyków”. I przyznaję: mnie ta wersja Jesus Christ Superstar przekonała.
To doświadczenie pokazało mi, że nawet tytuł, którego nie lubię, może mnie wciągnąć, jeśli ktoś potraktuje go świeżo i odważnie. Agnieszka Płoszajska i jej ekipa nie tylko przykryli fabularne mielizny, ale stworzyli świat, w którym muzyka, choreografia i symbolika działają jak narkotyk – nie chcesz, a i tak bierzesz kolejną dawkę. I choć wiem, że eksperymenty nie zawsze wychodzą, to chylę czoła za odwagę podejmowania tego ryzyka.
Jeśli wahasz się, czy pójść – idź. Nawet jeśli, tak jak ja, masz do tego tytułu alergię. Być może odkryjesz, że Jesus Christ Superstar w klubowej odsłonie nie jest tylko musicalem. Jest przeżyciem, które – choćby na chwilę – przewraca ci w głowie i w sercu kilka dobrze znanych mebli.
Zdjęcia pochodzą ze strony Kujawsko-pomorskiego Teatru Muzycznego w Toruniu.

Przeczytaj także:
Ładowanie...
Masz do mnie romans?
Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.


