Black Mirror na żywo – recenzja spektaklu „Laborantka”

  • 13.11.2025
  • CZAS CZYTANIA: 7 min
Black Mirror na żywo – recenzja spektaklu „Laborantka”

Pamiętasz ten odcinek Black Mirror, w którym każdy uśmiech, każda rozmowa, każdy „lajk” decydował o twojej pozycji w społeczeństwie? Kiedy za słaby rating mogłeś co najwyżej wynająć zardzewiałe mieszkanie i zamówić kawę z fusami? No właśnie… Podczas oglądania Laborantki w Teatrze Współczesnym miałam dokładnie to samo ciśnienie w klatce piersiowej. Tylko że tutaj zamiast aplikacji mamy badanie krwi. A wynik nie decyduje o tym, czy dostaniesz rabat na bilet lotniczy, tylko o tym, czy… przeżyjesz.

Brzmi jak science fiction? Owszem. Ale takie, które wchodzi w skórę, bo jest podszyte codziennością. Bohaterowie kochają się, kłócą, spotykają przyjaciół – niby normalne życie. A jednak w tle czai się system, który filtruje każdą decyzję. I tu właśnie zaczyna się teatralny rollercoaster. Nagle orientujesz się, że ta dystopia nie jest odległą przyszłością, tylko lustrzanym odbiciem naszych obsesji: zdrowia, produktywności, „bycia fit” i „bycia najlepszym”.

To teatr, który bawi się konwencją i przy okazji wbija szpilkę. Zmusza do pytania: A gdyby jutro ktoś podał ci twoją punktację, to na ile byś się wycenił?

 

BIEL4605.jpeg

 

Świat, w którym wynik krwi mówi wszystko

Ella Road nie bawi się w półśrodki. W jej świecie kropla krwi wystarczy, by dowiedzieć się o człowieku wszystkiego – od aktualnego stanu zdrowia po prognozę długości życia. I tu wchodzi cała perwersja systemu: wyniki nie są tylko informacją medyczną. One stają się walutą. Twoje szanse na pracę, kredyt, a nawet na to, czy po złamaniu nogi przyjedzie karetka – wszystko zależy od cyferki w tabelce.

Wszystko to, choć brzmi abstrakcyjnie, jest podszyte czymś niebezpiecznie realnym. Wystarczy rozejrzeć się wokół: aplikacje liczące kroki, zegarki mierzące tętno, testy genetyczne na wyciągnięcie ręki. My już to mamy, tylko jeszcze nie nazwaliśmy tego ratingiem.

Dramaturgia Laborantki jest sprytnie skonstruowana – początkowo system funkcjonuje gdzieś w tle, jakby był „normalnym” elementem świata przedstawionego. Ale im dalej, tym mocniej przejmuje kontrolę nad postaciami i naszymi emocjami. Zaczynasz się zastanawiać: czy naprawdę oglądam dystopię, czy może przebrane w teatralną konwencję echo naszych własnych lęków?

Bo to pytanie, które Road podrzuca nam pod nogi, jest wrednie proste: Czy ten świat to ostrzeżenie przed przyszłością… czy może opis teraźniejszości, tylko lekko podkręcony teatralnym reflektorem?

Silne emocje

Na początku można się nabrać. Wszystko wygląda jak klasyczna historia miłosna. Publiczność przez moment może pomyśleć: „Okej, będzie obyczajówka, trochę śmiechu, trochę łez, klasyk”. Ale nie daj się zwieść. Laborantka wciąga w ten pozorny komfort tylko po to, żeby zaraz nim zatrzasnąć drzwi.

Kiedy system ratingów zaczyna coraz mocniej zaglądać bohaterom w życie, robi się duszno. To napięcie nie eksploduje od razu – ono się sączy. Jak kropla, która spada do szklanki, aż w końcu wszystko się przelewa. Zakochana Bea nagle musi zmierzyć się z wyborem między uczuciem a… wynikiem. Aaron, początkowo ciepły i pełen czułości, powoli odsłania twarz człowieka uwięzionego w systemie. A my, siedząc kilka metrów od nich, mamy wrażenie, że ten dławik zaciska się też na naszej szyi.

I właśnie to jest największa siła spektaklu: emocje nie wybuchają fajerwerkami, tylko podchodzą od środka. Nagle orientujesz się, że zamiast oglądać romans, oglądasz thriller. Że z lekkiej historii robi się coś, co przypomina teatr grozy – tylko bez krwi i krzyków, a z zimnym, coraz bardziej bezwzględnym naciskiem systemu.

 

BIEL4460.jpeg

Reżyseria bez zbędnych ozdobników

Reżyserka Anna Gryszkówna miała przed sobą nie lada wyzwanie. Scena w Baraku to nie jest miejsce, gdzie można zaszaleć: brak wielkich dekoracji, żadnych zapadni, efektów rodem z Broadwayu czy wymyślnych machin scenicznych. To przestrzeń surowa, wręcz klaustrofobiczna, a jednak Gryszkówna wykorzystała ją perfekcyjnie. Jak? Zamiast udawać, że ma do dyspozycji teatr z rozmachem, postawiła na to, co najważniejsze – aktorów i ich emocje.

Jej decyzje są oszczędne, ale niezwykle precyzyjne. Dialogi nie giną pod toną efektów specjalnych, tylko wybrzmiewają w pełnym skupieniu. Relacje między bohaterami stają się centrum spektaklu – widz nie może się schować za dekoracją, bo cały ciężar opowieści pada prosto na niego. I to działa.

Ale Gryszkówna nie zatrzymała się na minimalizmie. Sprytnie wplotła w spektakl multimedia – projekcje, newsy, talk-show i pseudo-mądrości internetowych ekspertów. Tak właśnie wygląda dodatkowa warstwa narracji, która sprawia, że świat Laborantki pulsuje jak nasz własny feed w mediach społecznościowych. Groteskowe, czasem absurdalne, czasem przerażająco znajome – świetnie balansują między komentarzem społecznym a teatralną poetyką.

Scenografia i światło: mniej znaczy więcej

Scenografia Anny Marii Karczmarskiej-Bramowicz nie jest najbardziej minimalistyczna, ale nie jest też nadmiernie rozbudowana. Ot kilka elementów, które nie udają bogatego świata, ale tworzą przestrzeń, w której każdy szczegół ma znaczenie. To przestrzeń funkcjonalna, prawie laboratoryjna, która staje się tłem dla narastającej opresji. Dzięki temu widz nie ucieka wzrokiem do pięknych rekwizytów – cała uwaga skupia się na ludziach i ich emocjach.

Dopełnieniem tego jest światło zaprojektowane przez Katarzynę Gębską. Potrafi ono wyciąć postacie z ciemności, zawęzić pole widzenia, stworzyć klaustrofobiczne ramy, które sprawiają, że nawet szeroka scena wydaje się nagle duszna jak ciasny pokój. Ciepłe, miękkie światło w momentach intymnych szybko ustępuje miejsca ostrym kontrastom, gdy system ratingowy wdziera się w życie bohaterów. To świetlna dramaturgia w czystej postaci – widz nie tylko słyszy, ale i widzi, jak narasta napięcie.

A potem przychodzą multimedia autorstwa Piotra Feiglewicza-Penarskiego. Groteskowe, czasem zabawne, czasem bolesne w swojej prawdziwości. Przypominają „memiczne newsy”, które codziennie przewijamy na ekranie telefonu – tylko tutaj odbijają się w teatrze, stając się komentarzem do świata bohaterów i do naszego własnego.

Całość układa się w spójny obraz: minimum środków, maksimum efektu. Scenografia, światło i multimedia nie próbują przyćmić aktorów – są jak precyzyjnie dobrane przyprawy, które wydobywają smak, a nie go zagłuszają. Dzięki temu „Laborantka” jest jeszcze bardziej sugestywna i niepokojąca.

 

BIEL5516.jpeg

Nokautujący cios Elżbiety Zajko

Nie będę owijać w bawełnę – to, co robi na scenie Elżbieta Zajko, to jest nokaut w pierwszej rundzie. I to taki, że publika wstaje z krzeseł, zbiera szczękę z podłogi i zastanawia się: „Skąd się wzięła ta dziewczyna?”. Jej Bea zaczyna jako zwyczajna, trochę nieśmiała laborantka – dziewczyna, której kibicujesz jak bohaterce pierwszej miłości z liceum. Ale w trakcie spektaklu Zajko prowadzi ją przez całą mapę emocji: od czułej naiwności, przez namiętną pewność siebie, aż po lodowaty chłód, który sprawia, że aż ciarki przechodzą po plecach. Autentyczność w każdym geście. Zero sztuczności. A finał? To już teatr z najwyższej półki, granie, które zostaje w głowie jeszcze długo po oklaskach.

Ale nie byłoby tej siły bez partnerów scenicznych, którzy też robią świetną robotę:

  • Filip Kowalczyk (Aaron) – na początku ciepły, sympatyczny, chłopak „do przytulenia”. Ale coś w nim drga. Jakaś tajemnica, którą czuje się od pierwszej sceny. Kiedy w finale odsłania swoje drugie oblicze, to już nie jest melodramatyczny partner Bei, tylko postać rodem z antycznej tragedii. Ciężar i godność mieszają się z desperacją – Kowalczyk gra to po mistrzowsku.
  • Monika Pikuła (Char) – energia na pełnych obrotach. Najpierw bezwględna business woman, potem aktywistka z ogniem w oczach, następnie kobieta rozedrgana, przegrana, w końcu postać tragiczna. Jej wachlarz emocji jest szeroki i szczery, a dynamika sprawia, że widz ani na chwilę nie traci na niej oka. To postać kontrastowa wobec Bei, i właśnie dzięki temu tak mocno działa.
  • Leon Charewicz (David) – portier, który mógłby być tłem, a staje się jednym z najmocniejszych punktów spektaklu. Mało mówi, ale kiedy już się odzywa, to tak, że cała sala wstrzymuje oddech. A czasem wystarczy, że po prostu przejdzie w tle – i już skupia na sobie uwagę. To ten rodzaj aktorskiej charyzmy, którego się nie da wyćwiczyć – albo się to ma, albo nie.

 

BIEL4345_1.jpeg

A co, jeśli…?

Kiedy gasną światła, a aktorzy schodzą ze sceny, w głowie zostaje echo – nie efektów specjalnych, nie głośnych słów, ale pytania, które ciężko zignorować. Laborantka to nie tylko opowieść o świecie, w którym wynik krwi staje się wyrokiem. To przede wszystkim teatr, który wchodzi pod skórę i zmusza do konfrontacji z własnymi lękami. Bo przecież wszystko, co oglądaliśmy przez te dwie godziny, nie jest tak odległe, jak moglibyśmy chcieć. System ratingów, cyfryzacja zdrowia, redukowanie człowieka do danych – to już tu jest, tylko jeszcze nie w tak brutalnej formie.

I dlatego właśnie finał boli najbardziej: bo nie mamy komfortu myślenia, że to „tylko fikcja”. Zamiast katharsis dostajemy coś bardziej niepokojącego – poczucie, że być może oglądaliśmy zapowiedź tego, co nadejdzie szybciej, niż się spodziewamy.

Bo co, jeśli któregoś dnia naprawdę to nie my będziemy decydować o swoim życiu – tylko nasz wynik? 
 

 



Zdjęcia wykorzystane w tekście są autorstwa Krzysztofa Bielińskiego i pochodzą z materiałów Teatru Współczesnego w Warszawie.
 

Przeczytaj także:

Ładowanie...

Masz do mnie romans?

Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.

kontakt@jizasykut.pl