A może tak przestać oddychać… – recenzja spektaklu „Na prochach”

  • 28.05.2025
  • CZAS CZYTANIA: 10 min
A może tak przestać oddychać… – recenzja spektaklu „Na prochach”

Na przełomie 2022 i 2023 roku obejrzałam serial „Lekomania”. Mniej więcej w tym samym czasie obejrzałam również „Zepsutą krew”. Dwa seriale o tym, jak ważnym tematem jest zdrowie, jak łatwo manipulować innymi za pomocą komunikatów marketingowych, do czego może doprowadzić podszyta fałszywym altruizmem zachłanność i… jak wiele zagrożeń czyha na niczego nieświadomych ludzi. Na początku 2025 roku jedna z tych historii została przeniesiona na teatralne deski.

22 lutego 2025 roku na scenie Teatru Syrena odbyła się premiera spektaklu muzycznego „Na prochach” opartego na autorskim scenariuszu. To najnowszy tytuł tego teatru, który od pierwszych wzmianek zaskakuje: tematyką, formą, zespołem. Jeśli jesteś fanem spektakli, które przełamują konwencję i (zdecydowanie) wyciągają ze strefy komfortu – ta produkcja powinna Cię zainteresować. Spektakl nie jest łatwy, nie szuka prostych odpowiedzi, a jego estetyka zaskakuje już od pierwszych taktów muzyki i pierwszych minut na scenie. 

To historia najgorszej rodziny Ameryki.

Właśnie w ten sposób Teatr Syrena opowiadał o premierze, która porusza nie tylko temat wybuchu i rozwoju epidemii bólu w Ameryce, mówi nie tylko o milionach uzależnionych Amerykanów, lecz także przedstawia historię ludzi, którzy dorobili się na tym miliardów – nie mając przy tym żadnych skrupułów. 

To nie jest musical

Z jednej strony teatr z ulicy Litewskiej 3 przyzwyczaił swoich widzów do musicali pokroju „Rodzina Addamsów”, „Matylda” czy „Heathers”. Także ich autorskie produkcje, od których nie stronią, noszą miano musicali. Wspomnijmy chociażby „Piplaję”, „Bitwę o tron” czy „Czarnego Szekspira”. 

„Na prochach” przełamuje jednak tę konwencję, ponieważ – jak głosi oznaczenie na stronie internetowej – jest to spektakl muzyczny. Co to za różnica, można by zapytać. Odpowiem krótko – spektakl muzyczny to na pewno pojęcie szersze niż musical, będący po prostu konkretnym gatunkiem teatru muzycznego. Różnic można upatrywać m.in. w:

  • konstrukcji fabuły,
  • dobranych środkach wyrazu,
  • samej strukturze. 

Z kolei aktorzy spektakli muzycznych mogą mieć różne umiejętności, od aktorstwa po śpiew i taniec, ale nie zawsze muszą być tzw. triple threat, czyli w tym przypadku aktorem, śpiewakiem i tancerzem w jednym (choć oczywiście mogą!).

W nowej produkcji Syreny zamiast przyjemnych, popularnych melodii dostajemy przykładowo mieszankę elektronicznych brzmień i ambientu, które współgrają z mroczną tematyką spektaklu. Z kolei ruch sceniczny zbliża się do onirycznych, niemal pantomimicznych gestów, które mówią więcej niż słowa. Nie jest to więc klasyczny musical w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale bardziej przedstawienie, w którym muzyka, taniec i słowo splatają się w coś, co trudno zakwalifikować do jednej kategorii. 

Na szczęście nie ma takiej potrzeby. 

Teatr, który jest niewygodny

Osobiście wyżej nad tytuły typu „Mamma mia” cenię te, które… bolą, są niewygodne, wywołują dyskomfort, dają do myślenia. Czysta rozrywka, choć przyjemna, interesuje mnie mniej. „Na prochach” ten konkretny warunek na pewno spełnia. Zmusza bowiem do myślenia o sprawach ważnych i trudnych.

W sercu tej historii leży krytyka współczesnego społeczeństwa, które uzależnia się od reklamy, pieniędzy, a także, co najbardziej dramatyczne – od leków.

Wbrew pozorom spektakl „Na prochach” nie jest tylko opowieścią o jednym uzależnieniu czy konkretnej patologii. To lustro współczesnego społeczeństwa, które wciąż poszukuje sensu w materializmie, używkach i reklamach. Podczas oglądania spektaklu, można dostrzec, jak uniwersalne są mechanizmy społeczne, które prowadzą do uzależnień i zniszczeń. Bo problemy uzależnienia od opioidów to nie tylko temat amerykański. Coraz częściej dostrzegamy skutki tego w Polsce, gdzie leki opioidowe są dostępne, a świadomość zagrożenia wciąż zbyt mała.

Spektakl skupia się na trzech głównych zagadnieniach:

  1. Etyka reklamy i marketingu – przedstawia bezwzględny świat, w którym człowiek staje się tylko kolejnym produktem, a emocje i wartości zastępuje marketingowy chwyt. Można wręcz odnieść wrażenie, że teatr pokazuje nam, jak daleko posunięta manipulacja może zmieniać ludzkie życie i postawy. „Na prochach” zmusza nas do refleksji nad tym, w jakim stopniu pozwalamy, by te mechanizmy – reklama, marketing, szybkie rozwiązania w postaci leków – rządziły naszym życiem. Dla mnie z racji ponad dekady pracy w marketingu temat ten był szczególnie ciekawy.
  2. Bezduszność pieniędzy i patologie rodzinne – to drugi temat, który przewija się przez całe przedstawienie. Pieniądze rujnują rodziny, niszczą relacje międzyludzkie i prowadzą do rozkładu społecznego. W „Na prochach” pieniądze, zamiast rozwiązywać problemy, stają się ich źródłem. Spektakl daje mocny obraz tego, jak toksyczny może być kult materializmu.
  3. Bezmyślne przyjmowanie leków – temat uzależnienia od opioidów, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej palący, również znalazł swoje miejsce w tym spektaklu. Nie chodzi tylko o fizyczne uzależnienie, ale o jego społeczne i psychiczne konsekwencje, które w „Na prochach” widzimy w niemal metafizyczny sposób – postać Opioidowej Królowej (w tej roli Ewelina Adamska-Porczyk) daje temu zjawisku twarz i stanowi bolesne, lecz wymowne przypomnienie, że uzależnienia dotykają nas wszystkich.

To wszystko w zestawieniu z pełną kontrastów estetyką i nieoczywistą narracją sprawia, że spektakl może stać się intensywnym doświadczeniem, które, mimo szokujących tematów, nie traci na artystycznej jakości.

Różowa wizja artystyczna

Scenografia i kostiumy w „Na prochach” pełnią w spektaklu rolę nie tylko estetyczną, lecz także symboliczną. Jednym z najbardziej rzucających się w oczy elementów jest różowy kolor, który pojawia się niemal wszędzie – od kostiumów po całą scenografię. Widzimy go w różnorodnych odcieniach: od cukierkowego różu przez pastelowe tony po nieco przytłumione, zgaszone barwy. I chociaż na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to symbol radości, lekkości i niewinności, to właśnie w tym kontrastowym zestawieniu z mroczną tematyką spektaklu nabiera zupełnie innego wymiaru.

Różowy, który w popkulturze często kojarzy się z czymś słodkim i bezpiecznym, w tym przypadku staje się pułapką. To jak różowe okulary, przez które patrzymy na świat, nie widząc rzeczywistego niebezpieczeństwa. W kontekście uzależnienia, reklam i mrocznej gry marketingowej, to kolor, który świetnie ilustruje mechanizmy, w które łatwo wpaść – ładne opakowanie, a w środku brak treści, pustka. Jest to znak współczesnej iluzji, którą sprzedaje nam społeczeństwo – coś, co z zewnątrz wygląda atrakcyjnie, ale w rzeczywistości prowadzi do destrukcji.

To zderzenie kolorów i mrocznych treści sprawia, że odbiór spektaklu staje się wyjątkowo intensywny. Różowy w „Na prochach” to nie tylko estetyczny wybór, ale także potężne narzędzie, które zmusza nas do myślenia o tym, jak łatwo jesteśmy manipulowani w codziennym życiu – przez marketing, reklamy i społeczne oczekiwania.

Dla mnie ten kolor, zwłaszcza w świetle był mocno męczący i drażniący. Jednak koncepcyjnie rozumiem tę decyzję. 

Muzyczny trans i kukiełkowa zabawa

Muzyka w „Na prochach”, za którą odpowiadają Jacek Sotomski i Michał Puchała, jest bardzo nieoczywista. Nie ma tu klasycznych piosenek, które można śpiewać pod prysznicem. To raczej zróżnicowana ścieżką dźwiękową, która przechodzi od ciężkiego, pulsującego elektro do spokojnych, niemal onirycznych tonów ambientowych. Każdy z tych elementów wprowadza widza w stan, który trudno nazwać komfortowym. 

Pewną nowością na głównej scenie Teatru Syrena jest lalka wykonana przez Konrada „KONY” Czarkowskiego, którą do życia powołuje Albert Osik w jednym ze swoich spektaklowych wcieleń. Lalki w teatrze nie są tylko elementem scenograficznym. Z jednej strony wywołują śmiech, z drugiej – sprawiają, że widz czuje się coraz bardziej niekomfortowo, jakby sama zabawa była niebezpiecznym odzwierciedleniem tragedii. Wprowadzenie lalki wprowadza nas w świat, w którym komedia i tragedia zacierają granice, a my jako widzowie musimy stawić czoła nie tylko emocjonalnemu zaskoczeniu, ale również niepokojącej symbolice. W spektaklu „Na prochach” obrazuje ona współczesne społeczeństwo, w którym człowiek coraz częściej staje się marionetką w rękach większych sił. 

Ta konkretna scena w wykonaniu Osika jest, także dzięki obecności lalki, jednym z mocniej oddziałujących momentów całości. 

Najmocniejszy punkt programu

Wszyscy bierzemy leki. Na ból głowy, na ból zęba, na lepszy sen, na lepszą koncentrację… Na wszystko to, czego nam brakuje lub na to, co wywołuje dyskomfort i utrudnia przeżywanie codzienności. I oczywiście, nie wszystkie zaliczają się do kategorii opioidów, ale nawyk sięgania po magiczne pigułki istnieje. 

 „Na prochach” wciąga nas w świat, w którym leki opioidowe stają się odpowiedzią na każdy ból, problem, stres. Co gorsza, spektakl pokazuje, jak łatwo wpaść w pułapkę uzależnienia, kiedy społeczeństwo przekonuje nas, że tabletki to szybki sposób na rozwiązanie problemów. Wszystkich problemów. 

I właśnie tu w światło reflektorów wchodzi Ona – Królowa opioidów. Postać, która uosabia nie tylko uzależnienie, ale też uzależnionych. Nie jest to też tylko figura osoby uzależnionej, ale metafora tego, jak z pozoru niewinna tabletka staje się mroczną panią przejmującą kontrolę nad życiem. Widzimy, jak zależność od substancji nie tylko niszczy ciało, ale także psychikę, związki międzyludzkie i całe społeczeństwo. Czai się w cieniu, oplata ciało i rozstawia sidła. Nie chodzi tylko o jednostkowy dramat, ale o zjawisko, które dotyka coraz większej liczby ludzi na całym świecie.

A w roli opioidowej Królowej – zjawiskowa Ewelina Adamska-Porczyk. Dla mnie najjaśniejszy punkt całego spektaklu. Przygotowany przez nią ruch sceniczny, a także sama postać są jednocześnie metafizyczne i namacalne. To, co robi na scenie, to niemal pantomima – każdy ruch jest przemyślany, precyzyjny i doskonale oddaje to, co bohaterowie czują, nawet jeśli nie wypowiadają żadnych słów. Czasem odciąga uwagę od tego, co dzieje się na scenie, bo… uzależnienie bywa silniejsze od rzeczywistości. Ruch ciała staje się jednym z najważniejszych narzędzi w przekazie artystycznym.

Opioidowa Królowa zdecydowanie burzy czwartą ścianę. 

Z rodziną najlepiej na zdjęciu…

Pozostała część obsady to wg mnie dobre, ale jednak tło dla Królowej opioidów. Warto jednak i im poświęcić odpowiedni czas antenowy.

W większości są to postaci, których nie da się lubić (pomijając być może granego przez Michała Juraszka Olivera Harrisa). Jest w nich mrok, zachłanność, wyrachowanie i pewnego rodzaju brutalność. Piotr Siejka, jako monumentalny nestor rodu, feruje wyroki, stanowi sprężynę wielu wydarzeń i przyczynę większości decyzji. Maciej Maciejewski w roli Roberta Barkera to obraz bezwzględnego kapitalisty, ale i… miejscami zakompleksionego i wychowanego w cieniu ojca syna króla Midasa. Choć Maciejewski dołączył do obsady na ostatniej prostej przygotowań do premiery, to zdążył wypracować postać pozbawionego skrupułów biznesmana. Z kolei Rosa Barker wykonana przez Annę Terpiłowską oddaje siłę i determinację bohaterki, która może czasem nieporadnie, ale jednak konsekwentnie walczy o swoje miejsce w hierarchii i świecie zdominowanym przez mężczyzn. Na uwagę zasługuje według mnie także Jacek Pluta jako Archibald Barker, bo jest idealnie nieznośny, narcystyczny, niesympatyczny, brutalny, bezwzględny i pozbawiony jakichkolwiek ludzkich odruchów.

A gdy wyjdziemy już z rodzinnego albumu, zobaczymy jeszcze trzy istotne dla fabuły postaci. Evelyn Morgan (w tej roli Agnieszka Rose) to ucieleśnienie współczesnych karierowiczów, którzy budują swoje sukcesy kosztem innych, nie przejmując się tym, co się dzieje wokół. Agnieszka Rose nie ma tu historii, przeszłości ani osobowości – jest narzędziem w rękach systemu, który nie daje jej przestrzeni na autentyczność. A wspomniany już Oliver Harris Michała Juraszka jest gniewnym idealistą, który początkowo wydaje się być nieco naiwny, ale z każdą sceną odkrywa nieco więcej odcieni. 

I tak – to wszystko, jeśli się chce, można zobaczyć. Jednocześnie wymaga to sporej uwagi, ponieważ na scenie dzieje się dużo i intensywnie, przez co nie wszystkie postaci (a co za tym idzie i aktorzy) mają okazję naprawdę się pokazać. Zwłaszcza że wszystko to zostało w rzucone w typowo amerykański format wielkiego SHOW prowadzonego przez Megan Queen (w tej roli Marta Walesiak-Łabędzka). Słyszałam wiele głosów przeciwnych tej formule, ale moim zdaniem – choć w odbiorze trudna – idealnie pokazuje, jak wielkie tragedie mogą dziać się praktycznie na oczach wszystkich. 

Widowiskowy moment kulminacyjny 

W „Na prochach” nie brakuje momentów ciekawych, trudnych czy widowiskowych, ale to scena bokserska staje się absolutnym mistrzostwem. Nie jest tylko zwykła walka – to spektakularna metafora wewnętrznej walki bohaterów z ich własnymi demonami, z systemem i z samymi sobą. Ta scena jest pełna napięcia, agresji i brutalności, która doskonale oddaje naturę tego, co dzieje się w głowach postaci. To moment, który nie tylko przyciąga uwagę, ale sprawia, że widz zostaje wciągnięty w wir emocji. 

Nie ma co jednak o tym mówić, lepiej zobaczyć tę scenę samodzielnie (PS Zdjęcie na stronie teatru nie oddają jej nawet w połowie). 

110 minut dyskomfortu

Nie sposób zapomnieć o tej historii po zakończeniu spektaklu. Szok – zwłaszcza po najbardziej emocjonalnych i brutalnych momentach, jak scena bokserska – to jedno z pierwszych odczuć. Spektakl nie daje łatwych odpowiedzi, nie oferuje uspokojenia po emocjonalnej jeździe bez trzymanki, jaką serwuje widzowi. I zasługi za to można przypisać nie tylko tematowi, nie tylko tekstowi Jacka Mikołajczyka, ale też reżyserii Roberta Talarczyka. 

Zaraz po szoku przychodzi refleksja: o uzależnieniu od leków, o ślepym podążaniu za pieniądzem, o tym, jak trudno jest rozpoznać prawdziwe wartości w świecie pełnym manipulacji. I w końcu dyskomfort, który może być najtrudniejszy do zniesienia – bo przecież każdy z nas ma na sumieniu coś, co mógłby zmienić, ale co zamieciono pod dywan. Spektakl nie daje poczucia komfortu, ale może właśnie o to w nim chodziło – żeby wyjść z teatru z pytaniem, co dalej z nami, z naszym społeczeństwem i z naszymi wyborami. To spektakl, który nie pozwala na łatwe rozwiązania, który po prostu zmusza do myślenia i zmiany perspektywy.

Bo uzależnienie od leków to nie tylko amerykańska sprawa

 

 

 

Zdjęcia ze spektaklu pochodzą ze strony Teatru Syrena i są autorstwa Przemysława Jendroski.

Przeczytaj także:

Ładowanie...

Masz do mnie romans?

Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.

kontakt@jizasykut.pl