Morderca też (nad)człowiek. Recenzja spektaklu Thrill me. Historia Leopolda i Loeba

  • 20.10.2024
  • CZAS CZYTANIA: 7 min
Morderca też (nad)człowiek. Recenzja spektaklu Thrill me. Historia Leopolda i Loeba

Co ma wspólnego Nietzsche z musicalem? Czy dwóch mężczyzn i kobieta na scenie mogą zmieść człowieka emocjonalnie? Czy übermensch istnieje i co się dzieje, gdy wydaje nam się, że nim jesteśmy? Czy historia, która zaczyna się od końca, ma szansę czymś zaskoczyć widza? I czy muscial Thrill me. Historia Leopolda i Loeba odpowiada na te pytania? Sprawdźmy.

Nikogo nie zdziwi, gdy napiszę, że pierwszy raz poszłam na ten spektakl przede wszystkim dzięki Marcinowi Januszkiewiczowi. Jednak od samego początku wiedziałam, że połączenie Go z Maćkiem Pawlakiem może dać elektryzujący efekt. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę także temat spektaklu. W uproszczonej wersji jest nim morderstwo, ale… czy na pewno?

Skąd musical Thrill me. Historia Leopolda i Loeba wziął się w Polsce?

Thrill me. Historia Leopolda i Loeba wystawiane w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury to dzieło pandemiczne. Maciek Pawlak w jednej z rozmów mówił, że wydawało im się, że wszystkie teatry będą chciały wystawić spektakl dość tani w produkcji i – co najważniejsze – z zaledwie 3 osobami na scenie. Łatwo jednak, mimo wszystko, nie było. Na szczęście projekt zakończył się sukcesem. 

Na szczęście na pewno dla mnie, bo – powiem to już na samym początku – jestem oczarowana tym spektaklem na wielu poziomach. 

Gdyby nagle zginął John, czyli o fabule słów kilka

Zacznę jednak od poziomu, który nie miał szans mnie oczarować (dzięki temu potem będzie już tylko lepiej). 

Osobę nałogowo zaczytującą się w kryminałach i thrillerach trudno zaskoczyć. Ale też akurat tu nie spodziewałam się niespodzianki. Byłam ciekawa przede wszystkim pomysłu reżyserskiego. W końcu zbrodnia w teatrze, a już na pewno w musicalu, nie jest tak często i chętnie wybieraną historią. 

A o zbrodni ten musical właśnie jest. O zbrodni z założenia doskonałej, w której być może nie wszystko poszło tak, jak pójść miało. Poznajemy jednak dwóch nieprzeciętnie inteligentnych studentów z Chicago. Pochodzą – OCZYWIŚCIE – z bogatych rodzin. Wiesz, to TEN typ bohatera, który myśli, że świat będzie leżał u jego stóp. 

Dla mnie to proste, choć ciekawe, studium przypadku. Podczas spektaklu miałam szansę przyjrzeć się wieloznacznej, bardzo toksycznej relacji dwóch mężczyzn (chłopców?). Każdy z nich czuje, że ma w swoim życiu coś do udowodnienia. 

Co mnie uderza w tym spektaklu najbardziej?

Thrill me. Historia Leopolda i Loeba najbardziej uderza mnie swoją kameralnością. W sali jest aż duszno od tych mrocznych klimatów – i to jest coś, czego dawno w teatrze nie doświadczyłam, a co zdecydowanie do mnie przemawia. 

Jest w tym coś bardzo uniwersalnego. Aktualnego zarówno 1924 roku, kiedy działy się prawdziwe wydarzenia, jak i teraz. I jeśli zastanawiasz się, dlaczego tak myślę, to już tłumaczę. 

Widzę w tym spektaklu i w tych postaciach więcej niż wyśpiewaną zbrodnię sprzed lat. 

Widzę więcej niż dwóch chłopaków, którzy w jakiś pokrętny sposób ścigają się ze sobą. 

Widzę w tym spektaklu rozdzierającą wręcz potrzebę bliskości poddawaną stałej i chorej manipulacji.

I jest to tym bardziej przerażające, że mówimy o wydarzeniach, które zdarzyły się w rzeczywistości. 

foto_MarekPopowski_ThrillME_premiera_small_118_1.jpg

Historia prawdziwa i filozofia Nietzchego

Spektakl Thrill me. Historia Leopolda i Loeba opiera się na historii prawdziwej. The Thrill Killers istnieli naprawdę, naprawdę dokonali zbrodni, w którą twórcy wrzucili widza i naprawdę spotkał ich taki koniec, który poznajemy na koniec spektaklu. 

Pojawia się wiele porównań do Bonnie i Clyde’a, ale – uczulam – Nathan Leopold i Richard Loeb byli pierwsi. Niezbyt chwalebne podium, ale… Nie ja startowałam w tym konkursie. 

A gdyby realności historii było mało, to całość bazuje na filozofii Nietschego, na jego idei nadczłowieka opisanej w chyba najpopularniejszym dziele niemieckiego filozofa Tako rzecze Zaratustra. Motyw übermenscha bardzo często w kulturze z resztą się pojawia. 

Zamknięci w złotej klatce, czyli scenografia jako bohater spektaklu

Scenografia jest minimalistyczna i bardzo plastyczna jednocześnie. Dodaje głębi, potrafi przytłoczyć. Raz jest idealnym tłem, raz aktorem pierwszego planu. Podczas sceny ognia za pierwszym razem (a siedziałam w 1 rzędzie) zrobiło mi się gorąco! Dzięki niej spektakl (i aktorzy) wchodzi na wiele różnych poziomów. Jest też bardzo mądrze wykorzystana w całym musicalu. Miałam poczucie przestrzenności i zmiany, choć przecież nic się tam nie zmieniało. 

Podczas pierwszej wizyty scenografia bardzo mocno skojarzyła mi się z klatką. I to odczucie nie opuszcza mnie, a raczej wzmacnia się za każdym razem. Motyw klatki i zamknięcia bardzo pasuje do przedstawianej historii. Zwłaszcza że to zamknięcie jest tylko pozorne – bohaterowie bez problemu mogą wyjść z wyznaczonej przestrzeni. Wtedy, tak to widzę, zaczynają jakby bardziej trzeźwo patrzeć na świat i wydarzenia, w których uczestniczą. 

Tadeusz Kabicz i Maciek Pawlak zasłużenie dostali w 2021 roku nagrodę im. Kiepury za tę scenografię. Kłaniam się w pas, zwłaszcza że w końcu w spektaklu teatralnym z głową i z pomysłem wykorzystali  ekrany! 

Muzyka i tłumaczenie zabierają w podróż w czasie

Muzyka bardzo przemówiła mi do serduszka. Jest świetna, zmienna, klimatyczna. Buduje cały nastrój i dopełnia ważne momenty, wskazuje reakcje. Jak w rasowym filmie. 

Współczesny język tłumaczenia wykonanego przez Małgorzatę Lipską bardzo pasuje do całości. Mimo że fabuła cofa nas do lat 20. ubiegłego wieku, to nie czuć tej przepaści. Dzięki temu widz czuje uniwersalność historii, uniwersalność zdarzeń. 

Nie oszukujmy się – to wszystko mogłoby w taki czy inny sposób wydarzyć się także dziś. Na szali nie byłoby może jedynie kary śmierci, bo jak wiadomo od lat 80. XX wieku polskie prawo już jej nie uwzględnia i nie stosuje.

Januszkiewicz i Pawlak = sceniczny duet idealny

Zacznę entuzjastycznie: mój losie, cóż to są za kosmici na tej scenie! 

To była moja pierwsza okazja, żeby zobaczyć Maćka Pawlaka w nieco bardziej rozbudowanej roli (wcześniej był to Lucas w Rodzinie Addamsów oraz Michael w Czarownicach z Eastwick). Porównanie więc raczej marne. 

Marcina Januszkiewicza z kolei doskonale znam z różnych ról zarówno musicalowych, jak i dramatycznych. Często sobie myślę, że dużo już o nim wiem, ale za każdy razem – na wielkie szczęście – zaskakuje mnie czymś nowym. Tak jak i tutaj. 

Maciek jako Nathan to zakochany, bystry, potrzebujący, rozedrgany manipulant, który rozwija się, żeby nie powiedzieć, że dojrzewa, na naszych oczach. Marcin jako Richard z kolei jest chłodnym, bystrym, sprytnym, wyrachowanym, potrzebującym manipulantem od początku przekonanym o swojej wyższej pozycji w społeczeństwie. 

Jak widać te postaci są do siebie bardzo podobne. Chcą tego samego, ale sięgają w tym celu (teoretycznie) po inne narzędzia. 

Ta wynaturzona, nieco karykaturalna i mocno zmanipulowana potrzeba bliskości jest w tym spektaklu czymś, co bardzo mocno na mnie zadziałało. Chłopaki grają to bezbłędnie – choć za każdym razem inaczej. 

Wszystko jest zagrane bardzo dobrze. Widać zmiany nastrojów, widzowi łatwo wczuć się w historię ich relacji. Choć jednocześnie ma się bardzo dużo negatywnych uczuć wobec bohaterów. Do Nate’a na początku dlatego, że tak łatwo daje się wciągnąć w gierki Richarda. A do Richarda, bo świadomie wykorzystuje uczucie, którym darzy go Nathan.

Później nadczłowiek(i) zdejmują maski. 

foto_MarekPopowski_ThrillME_premiera_small_92_1.jpg

Męski wokal – ale mnie to jara

Richarda jarało poczucie kontroli i wyższości. Czuł ciarki, gdy patrzył na efekty swojej działania. Mnie z kolei, od lat, niezmiennie i chyba aż po grób, będzie jarał męski śpiew (nie każdy, tylko ten dobry).

A tu, wokalnie, cóż, dzieje się dużo i dzieje się absolutnie pięknie! Oba głosy świetnie ze sobą współbrzmią. Pod tym względem nie ma też zaskoczenia, bo i Maciek i Marcin śpiewają po prostu bardzo dobrze. W spektaklu każdy ma szansę pokazać się w swoim solo (choć dużo w tym tez melorecytacji). Jednak to ich zgranie w duetach robi najmroczniejsze wrażenie. 

Ciekawe było oglądanie chłopaków w rolach, w których dotąd ani jednego, ani drugiego nie widziałam. Po raz pierwszy nie lubiłam Januszkiewicza na scenie. A to bardzo dobrze świadczy o jego pracy nad graną postacią. Wiem też, że niektórzy zaczynają się go odrobinę bać po obejrzeniu spektaklu.

Teatr pobudzający o refleksji

Czuję, że musical Thrill me. Historia Leopolda i Loeba to jedna z ciekawszych obecne pozycji w teatralnych repertuarach. Klimatyczna, na swój sposób społecznie zaangażowana i stawiająca tak wiele pytań! 

Choć brak we mnie skłonności do morderstwa (no, przynajmniej przez 99% czasu), to wyszłam z teatru i zastanawiałam się nad motywami naszych zachowań, nad dręczącymi nas tęsknotkami. Nad moimi relacjami z innymi ludźmi…

Aj, marzy mi się kiedyś rozmowa z Panami na temat tego spektaklu i całego procesu powstawania – od pomysłu o realizacji! Cóż to byłoby za rozwijające, ciekawe wydarzenie. W końcu tak przekonująco stworzyć świat fascynacji złem i relacji, która na każdym kroku przekracza granice nie jest (chyba) łatwo. 

 

 

 

Zdjęcia w tekście są autorstwa Marka Popowskiego i pochodzą ze strony Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury.

Przeczytaj także:

Ładowanie...

Masz do mnie romans?

Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.

kontakt@jizasykut.pl