Festiwal Teatralny Kszesło 2025 – relacja

  • 11.10.2025
  • CZAS CZYTANIA: 9 min
Festiwal Teatralny Kszesło 2025 – relacja

Trochę mi to zajęło, ale dotarłam. W końcu jestem na festiwalu teatralnym Kszesło. Po dłuższej, bagatela 30-letniej, nieobecności powrócił on na teatralną mapę Polski. Nie pozostało więc nic innego, jak zobaczyć, cóż to za teatry dzieją się w tym Żyrardowie.

Festiwal Kszesło 2025 – dzień pierwszy

Zaczęliśmy w piątek, dwoma (bardzo od siebie różnymi) spektaklami. Jest właśnie 22:25, gdy piszę te słowa, także od razu widać, że będzie intensywnie i nie ma czasu do stracenia.

To, co już na samym początku rzuca się w oczy, to dobra energia. Bo hej, skoro na otwarcie festiwalu są rozdawane kasztany (#jesieniarabive), to nie może być inaczej.  

Niedźwiedź Wojtek, monodram Michała Pieli

Niedźwiedź Wojtek to spektakl oparty na tekście dramatu Tadeusza Słobodzianka. Dziś jest to monodram, ale oryginalny tekst wcale nie został przeznaczony do jednoosobowego wykonania. A to czyni z całości ciekawy eksperyment. Zwłaszcza że poza tytułowym niedźwiedziem mamy tu do czynienia także z głosami wielu młodych żołnierzy. Zresztą wystarczy spojrzeć na archiwalne zdjęcia na stronie Teatru Dramatycznego w Warszawie. Na scenie, poza niedźwiedziem Wojtkiem granym przez Pielę, jest co najmniej 7 aktorów.

Dla tych, którzy nie kojarzą postaci niedźwiadka Wojtka, zacznę od skrótu informacji, bo to historia niezwykła. W końcu rzadko niedźwiedź z Iranu zostaje polskim żołnierzem. 

Brzmi jak bajka?

A jednak to Wojtek – syryjski niedźwiedź brunatny, kapral 22. Kompanii Zaopatrzenia Artylerii. Zamiast siedzieć w lesie, nosił skrzynie z amunicją pod Monte Cassino, pił piwo z butelki po wódce i spał w namiocie z żołnierzami. Był jednym z nich – tyle że z futrem i pazurami. Towarzyszył Polakom w drodze przez Iran, Irak, Palestynę i Włochy, aż w końcu trafił do Szkocji. Tam, już po wojnie, zamieszkał w edynburskim zoo, gdzie odwiedzali go dawni towarzysze broni. Dla nich zawsze pozostał kapralem Wojtkiem, symbolem lojalności i dziwnej, czułej siły, która potrafiła rozbroić nawet grozę wojny.

Niedźwiedź Wojtek i historie jego towarzyszy broni posłużyły Tadeuszowi Słobodziankowi jako inspiracja. Powstała dzięki temu opowieść to próba zrozumienia takich słów jak patriotyzm, ojczyzna, naród, przynależność przyjaźń czy solidarność. I samo to brzmi już dość… grubo. 

Prawdopodobnie właśnie z powodu dość poważnego tematu, scenografia – drewniany podest ze ścianką – została ograniczona do niezbędnego minimum. Podkreśla to pewną surowość nie tylko formy jaką jest monodram, ale i przedstawianych historii.

Piela występujący w rolach wszystkich ma nie lada wyzwanie, ale też wychodzi z niego obronną, aktorską ręką. Raczej nienachalnie różnicuje momenty, w których wciela się raz w żołnierzy, raz w niedźwiedzia. Wymaga to od widowni dużej koncentracji, bo… mimo wszystko łatwo się w tym pogubić. 

Niemniej ciekawa to przeprawa przez historie żyć zapomnianych, przez niezrealizowane marzenia, przez plany jednostek brutalnie zniszczone przez bieg dziejów. 

Relacja z festiwalu kszesło 2025_niedźwiedź wojtek.jpg

The Best of, Bodecker & Neander

Pantomima nigdy nie była moim pierwszym wyborem teatralnym (i raczej nigdy się nim nie stanie, bo jak na absolwentkę filologii polskiej przystało – kocham słowo!). A teatr pantomimy mówi wszystkim — tylko nie słowami. Nie ma dialogów, jakie znasz, nie ma narratora, do którego jesteś przyzwyczajony, a jednak… wszystko rozumiesz.

Bo pantomima działa na zupełnie innym poziomie niż klasyczny teatr. To teatr ciała, rytmu i emocji. Tu znaczenie rodzi się z ruchu, spojrzenia, gestu.  Z pauzy, z ciszy, z napięcia w mięśniach aktora. A cisza bywa bardziej wymowna niż tysiąc słów.

Dlatego też odbiór całości jest inny:

  • nie dostajesz tu gotowej interpretacji — trzeba ją sobie zbudować samodzielnie,
  • widz staje się współautorem — to jego wyobraźnia „dopowiada” wiele sensów,
  • każdy może tu zobaczyć coś odrobinę innego, bo każdy odrobinę inaczej interpretuje mimikę czy gesty — i właśnie w tym tkwi magia.

Ciekawe to było doświadczenie, patrzeć na tak szeroką, często w gestach przerysowaną grę (w końcu trzeba tym ruchem dotrzeć do wszystkich widzów). Wystarczyło kilka scenek rodzajowych, by nie tylko śmiać się od ucha do ucha, ale też przeanalizować wiele ludzkich zachowań.

To teatr dla ludzi, którzy lubią patrzeć, czuć i szukać znaczeń między ruchem a emocją. A tych na widowni nie brakowało. Dużo śmiechu, gromkie brawa po każdej scence i wyczuwalny niedosyt po zakończeniu. 

Mnie zafascynowało dziś to, jak wiele ruchów, gestów czy min jest jednak uniwersalna – na całym świecie (a przynajmniej w Europie, ponieważ występował duet francusko-niemiecki). I nikt mi nie powie, ze mikroekspresje nie mają znaczenia, a komunikaty niewerbalne to wymysł szatana! 

Duet Bodecker & Neander, ukłony po występie na festiwalu Kszesło

Festiwal Kszesło 2025 – dzień drugi

Prawdziwe życie wygląda tak, że jednego dnia wracasz wieczorem ze spektakli festiwalowych, siadasz do pisania relacji. Kładziesz się więc znacznie później niż normalnie. A potem i tak wstajesz rano, żeby dopracować to, co nieprzytomny mózg pisał wieczorem i ogarnąć inne materiały. Także od rana publikacje wczorajszych relacji, żeby na kolejne spektakle iść z nieco czystszym sumieniem. Zwłaszcza że drugi dzień Festiwalu Teatralnego Kszesło to aż 3 spektakle.

Ziemia jałowa, Mirosław Wasiewicz

Kolejny tytuł bazujący na dziele inspirowanym czasem niepokoju i kryzysu idei. T.S. Eliot, laureat literackiej nagrody Nobla, pisał Ziemię jałową w czasie wojny. Wielu uważa, że to jeden z najważniejszych utworów poetyckich XX wieku, świadectwo kryzysu cywilizacji, obraz wewnętrznej pustki i spowiedź poety. 

Całość dość rwana, mieszająca czas i przestrzeń, a jednak w tym wszystkim brutalnie uniwersalna. Rolę przewodnika pełni tu Tejrezjasz, ślepy starzec z darem jasnowidzenia. Ciekawa w wersji zaproponowanej przez Wasiewicza jest koncepcja ciemności. Jedynym źródłem światła przez większość spektaklu jest pojedyncza żarówka zawieszona na łańcuchu i raz po raz, po wprawieniu w ruch, oświetlająca inny zakamarek przestrzeni. Z tego powodu przez większą część 45-minutowego wydarzenia nie widać twarzy aktora – co może mieć znaczenie, jeśli weźmiemy pod uwagę graną przez niego postać ślepca.

Wczoraj, w pantomimie, brakowało głosu. Dziś – niezwykle oszczędnie było z mimiką. Doświadczenie postrzegania sztuki bez – wydawałoby się – kluczowych elementów potrafi zaskoczyć. Nie bez powodu mówi się, że wystarczy odebrać komuś jeden zmysł, by wyostrzyły się inne. Tu jest podobnie. Gdy nie masz dostępu do twarzy aktora, zwracasz uwagę na inne elementy. Niby oczywiste, a jednak dopiero bycie w tym sprawia, że zastanawiasz się nad tym dłużej niż chwilę. 

Mam jednak jedno ale, a konkretnie kilka. Osobiście jestem mocno wrażliwa na głośne, ostre, wysokie dźwięki. Tu było ich całe mnóstwo – flet, piszczałka, dzwonki, kamienie rzucane o blachę. Wszystko w klimacie i w pełni zrozumiałe, a jednak bardzo utrudniało mi to skoncentrowanie się na przekazie. Mam przez to wrażenie, że nie wszystko w spektaklu odpowiednio wychwyciłam. 

 

mirosław Wasiewicz, ziemia jałowa.jpg

Separatka, Joanna Szczepkowska

Sztuka autorstwa Joanny Szczepkowskiej opowiada o dwóch kobietach, które prawdopodobnie nigdy by się nie spotkały, gdyby nie przypadek. Marta i Alina trafiają razem do szpitalnej sali przeznaczonej dla jednej osoby.

Trzeba przyznać, że pomysł nie jest ani niespodziewany, ani wyszukany. Operowanie skrajnościami i kontrastem chyba każdy zna doskonale. A już kontrasty wywołane różnicami światopoglądowymi? Wystarczy rozejrzeć się dookoła. Efekt tego taki, że przez prawie dwie godziny obserwujemy, jak w tej ciasnej separatce wrze, bulgocze i iskrzy skomplikowana, poraniona, zapętlona Polska.

Nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie wyjątkowa wrażliwość językowa Szczepkowskiej (o której, mam nadzieję, nikogo nie trzeba przekonywać). To, co mogłoby być tylko teatralnym trickiem, rozwija się w skrupulatnie skonstruowany pojedynek. Każde słowo, każde zdanie zdradza pochodzenie, wykształcenie, poglądy, kompleksy bohaterek. Dialogi mają ostrze, precyzję, tempo. To nie gadanie dla gadania. 

W tej dramaturgicznie wiarygodnie uzasadnionej niewoli (bo naprawdę, po co miałyby schodzić z łóżka?) dwie kobiety toczą wojnę o wszystko: o przestrzeń, o rację, o Polskę. Nastroje falują jak podczas sejmowej debaty, emocje rosną do stanu wrzenia, śmieszność przeplata się z grozą. A jednak – i to najciekawsze – z czasem pojawia się między nimi coś w rodzaju wspólnoty, choćby doraźnej, w sprawach życiowych, które okazują się ważniejsze niż spory polityczne.

Szczepkowska skonstruowała maszynę do pokazywania polskiego zapętlenia. Na tej jednej scenie – bo to naprawdę tylko łóżko, nic więcej – mieści się wszystko: nasze odwieczne spory, pretensje, obolałości, wzajemna niechęć i... może cień nadziei? Jest śmiesznie, jest strasznie, a przede wszystkim – prawdziwie. Ciekawość widza rośnie z każdą minutą, aż do aktualnego do bólu finału. Dla mnie osobiście odrobinę za długo, bo to zapętlenie jest też po prostu męczące, ale gdyby nie to, nie byłoby ono aż tak wyraźne. 

To więcej niż satyra na podzieloną Polskę. To inteligentny, błyskotliwy spektakl, który pod pozorem komediowej lekkości przemyca przenikliwą prawdę o tym, kim jesteśmy i jak ze sobą (nie) potrafimy rozmawiać. A przede wszystkim – to dowód na to, że dobry tekst, wyraziste postacie i precyzyjny język potrafią stworzyć teatr, który trzyma w napięciu nawet wtedy, gdy akcja toczy się na zaledwie dwóch metrach kwadratowych szpitalnej pościeli.

Tristis diabolus, czyli diabeł frasobliwy, Paweł Szamburski

A gdyby tak podejść do kulturowego wizerunki diabła nieco inaczej i z dużą czułością go zdekonstruować? Ależ owszem, czemu nie! W końcu i ten czort zasługuje na przytulenie. Może ten mitologiczny outsider, ten wieczny antybohater naszych kulturowych narracji, po prostu potrzebuje kogoś, kto go wysłucha?

Zanim jednak przejdę do treści, to jeszcze chwila o formie.

Ten monodram z zacięciem muzycznym jest spektaklem z kategorii: historia tworzy się na twoich oczach. Paweł Szamburski jest na scenie sam – no, prawie sam, bo w towarzystwie klarnetu, elektroniki i całego osprzętu. To fascynujące, jak z tego pozornego chaosu sprzętowego wyrasta precyzyjna konstrukcja dźwiękowa. Klarnet, przetworzony głos, elektroniczne pętle – wszystko budowane na żywo, warstwami, jak akustyczny tort.

Co ciekawe, ale też wytłumaczone jeszcze przed właściwym rozpoczęciem historii, diabeł, którego poznajemy w spektaklu nie jest… diabłem. To jednak (bardziej) ten upadły anioł, ten mityczny Lucyfer sprzed wielkich narracji o złu absolutnym. On nie przeraża rogami i siarką. Nie straszy. Nie kusi. Jest raczej pretekstem  do zadawania pytań, rozmyślań na temat samotności, wrażliwości, cierpienia i tego, co z nim robimy. Niezależnie od tego, czy jest ono nasze, czy cudze, czy może tylko podglądane z bezpiecznej odległości.

Jest to postać na wskroś ludzka, jawnie zmęczona przeznaczoną mu przez kulturę rolą – wiecznym odgrywaniem Wielkiego Złego, kiedy w środku jest tylko... ktoś samotny i niezrozumiany. A przez to, a może bardziej dzięki temu, diabolicznie człowiekowi bliska. Bo kto z nas nie czuł się czasem wyrzucony za nawias? Kto nie miał dość swojej społecznej roli?

Teksty napisane przez Marcina Wichę są dość proste, jednocześnie – ku uciesze mojej wewnętrznej polonistki – opierają się na wielu językowych zabiegach, frazeologizmach i innych cudach. Ktoś tu ewidentnie zabawił się językiem jak dziecko klockami: rozebrał idiomy na części pierwsze, powykręcał przysłowia na lewą stronę i znalazł poezję w codziennych wyrażeniach. Mnie to rozczula, ale umówmy się, normalna pod tym kątem nie jestem.

Jest w tych tekstach sporo humoru – tego mądrego, który nie leci po tanim efekcie, ale wyrasta z obserwacji i współczucia. I przede wszystkim: jest w nich dużo empatii. Tej, która pozwala zobaczyć w diable nie potwora, ale kogoś, kto po prostu bardzo długo cierpi. I bardzo długo jest sam.

Tristis diabolus, czyli diabeł frasobliwy, Paweł Szamburski.jpg

Festiwal Kszesło 2025 – dzień trzeci

Dla mnie niestety niepełny, bo trzeba było wrócić do domu, ale jednak udało mi się przetestować jeszcze jedną formę teatralną, której już raczej nie wybieram (z racji wieku), czyli teatr dla dzieci. 

Karmelek, Białostocki Teatr Lalek

Kolejny rodzaj teatru, do którego na co dzień nie trafiam, bo z bajek dla dzieci wyrosłam. Jednak, skoro była okazja, to nie mogłam sobie odmówić. 

Karmelek to urocza opowiastka o kundelku, który szuka czegoś dobrego w sobie. Ale tak naprawdę nie chodzi tu o fabułę, a formę. W teatrze lalek dla dzieci dzieją się rzeczy niemożliwe, np. zwierzęta rozmawiają ludzkim głosem, a warzywa skaczą. Przedstawienia są proste, ale mają swój kolor, często są okraszone muzyką i – co oczywiste – humorem. 

Tytułowy Karmelek był uroczą lalką, a bycie lalkarzem to naprawdę trudna sztuka. 

Najpiękniejsze było jednak obserwowanie, jak dziecięca widownia wchodzi w tę grę od pierwszej chwili. Maluchy ostrzegają lalki przed niebezpieczeństwem, podpowiadają rozwiązania, klaszczą z radości. To teatr, który nie tylko bawi, ale też uczy – pokazuje, że można być dzielnym mimo strachu, że warto być dobrym i że wyobraźnia potrafi czarować.

Przeczytaj także:

Ładowanie...

Masz do mnie romans?

Jeśli chcesz o coś zapytać, podpowiedzieć mi temat,
o którym mogę napisać lub chcesz ze mną porozmawiać,
to pisz śmiało o każdej porze dnia i nocy.

kontakt@jizasykut.pl